Po śmierci swego ojca, a naszego dziadka, Jana, tatunio wzbogacał budżet rodzinny, grając na weselach nawet w odległych miejscowościach. Zabierał wówczas ze sobą statki – tak nazywał swoje instrumenty; skrzypce, bębenek i basy – na weselną furmankę, którą przyjeżdżał po niego ojciec pana młodego. Wyjeżdżali z podwórka z graniem, a muzyka niosła się echem po wsi i okolicy, wzbudzając zainteresowanie wśród mieszkańców Rdzuchowa, a także wsi, do której zmierzali.
Na weselu bębnili i basowali tatusiowi chętni weselnicy, upiększając jego grę różnorodnymi, niekiedy prześmiewczymi przyśpiewkami. Odnosiły się one zwykle do przyszłości i majątku pary młodej, czasem zaś do historii rodzin nowożeńców. Wesele takie trwało dwa dni i wiązało się z ogromnym wysiłkiem, skrzypek bowiem musiał ograć każdą część złożonego obrzędu. Poza tym przygrywał do tańca wedle życzeń gości, co powodowało rozmaite towarzyskie napięcia.
Zdarzało się wiec, że po weselu, z przyczyn obyczajowych, wracał tatunio ze swoimi statkami do domu pieszo. Wtedy to przeżywał fascynujące przygody, o których po latach opowiadał nam, dzieciom. Mawiał na przykład, że duchy jego przodków wodziły go po rdzuchowskich łąkach zwanych trupiniami, nakazywały mu grać i nie pozwalały znaleźć właściwej drogi do domu.
Gdy w późniejszym wieku dopytywaliśmy mamunię o te przygody, szczerze przyznawała, że to był skutek ogromnego zmęczenia tatunia i wypicia o parę kropel za dużo weselnego trunku.
Ogrywając jedno z takich wesel tatunio poznał urodziwą i ładnie śpiewającą dziewczynę, która na dobre zawróciła mu w głowie. Jak się potem okazało – naszą mamunię. Mieszkała w domostwie na końcu Rdzuchowa i była jedną z trzech córek dość bogatego gospodarza, Adama Witczaka.
Czasem myślę, że historia tej miłości, choć napisało ją życie, jest gotowym scenariuszem filmowym.