Wspomnienia

Historia miłości i małżeństwa Kędzierskich, część druga

Słuchając opowieści rodziców o historii ich miłości, przeżywałam raz po raz chwile to zwątpienia i rozczarowania, to znów ogromu szczęścia, że spełniło się długo oczekiwane ich marzenie i wreszcie mogli być razem – na dobre i na złe. Po ślubie byli bardzo szczęśliwi. Zapraszano ich razem na wesela, które ogrywał tatunio, a mamunia upiększała je swoim śpiewem.

Dziadek Adam podarował im część swojej ziemi. Podobnie też uczynił stryj Władek, ojczym tatunia. Dodatkowo zakupił dla nich ziemię w Sadach, wówczas nazywanych Nową Wsią. Było to puste pole z jedną owocującą jabłonią, która rośnie do dziś i co roku rodzi duże, rumiane jabłka. Kiedy usycha jej część, z innej strony pnia wyrastają młode gałązki i jabłoń dalej cieszy nas swoim widokiem. Bardzo żałuję, że z racji wieku rzadko mogę korzystać z jej owoców. To wyjątkowe drzewo jest świadkiem życia całej naszej rodziny.

Szczęście rodziców zostało przerwane przez wojnę, bo tatuś dostał wezwanie do armii, choć nigdy do niej nie dotarł. Odsyłany z kolegami od punktu do punktu mobilizacyjnego znalazł się wreszcie pod wschodnią granicą. Nie będę rekonstruować zawiłych jego losów w tym czasie. Dość powiedzieć, że powrót tatunia do domu odbywał się nocą, polami, z dala od głównych traktów, by uniknąć działających na tym terenie bojówek.

W domu rodzinnym oprócz mamuni nikt go nie poznał. Był obdarty, brudny i wycieńczony. Długo dochodził do siebie.  Nie zapomniał jednak gry na skrzypcach. W spokojniejsze dni swoją muzyką umilał trudne chwile rodzinie, sąsiadom i przyjaciołom.

Choć mroczne lata wojny i okupacji obfitowały w tragiczne wydarzenia, bywały jednak też chwile radości. Należały do nich narodziny mojej najstarszej siostry Krysi. Rodzice bardzo się z nich cieszyli i starali się zapewnić jej jak najlepszą opiekę. Jednak dwa lata później, w 1944 r., zmuszeni byli opuścić gniazdo rodzinne. Tereny Rdzuchowa należały bowiem do Generalnej Guberni, z której wysiedlano wówczas całe rodziny.

Wyznaczono krótki czas na zabranie najpotrzebniejszych rzeczy i szukanie nowego miejsca pobytu. Choć rodzice zmierzali do Gałek, dotarli tylko do Bąkowa. Tam przyszła na świat moja druga siostra Kazia. Na szczęście wszystko odbyło się u bliskiej rodziny mamuni.

Niespokojne i niebezpieczne były to lata. Tatunio często podkreślał, że tylko jego muzyka i znajomości pozwoliły im je przetrwać. Szczęśliwie jednak, po zakończeniu wojny, rodzice mogli wrócić do domu rodzinnego w Rdzuchowie. Tam urodziłam się ja i wychowywali już trzy dziewczynki.

Zrobiło się więc ciasno w zajmowanej izbie i rodzice rozpoczęli budowę siedliska na zakupionej ziemi w Sadach. Mozolnie budowali swoje siedlisko wspólnie pracując na roli. Najpierw powstały budynki gospodarcze, potem nasz dom. Tatunio poza tym ogrywał wesela. a zarobione pieniądze przeznaczał na szybsze stworzenie nam właściwych warunków do życia. W 1949 roku urodził się nasz brat Henio i już było nas czworo. Pomagaliśmy sobie wzajemnie, by odciążyć rodziców. Pamiętam na przykład usypianie małego braciszka w uwiązanej z dywanu bujacce, zawiązanej na gałęzi wspominanej wcześniej jabłoni.

W 1954 roku przyszła na świat nasza najmłodsza siostrzyczka Jasia. Niełatwo było wychować taką gromadkę! Nie przelewało nam się, ale nie brakowało miłości i wsparcia od rodziców. Wpajali nam także zasady grzeczności i posłuszeństwa oraz uczyli szacunku do ludzi starszych i potrzebujących. 

Bardzo się kochali i szanowali. Kiedy tatunio grywał na weselach i nie było go dwa dni w domu, to na barkach mamuni spoczywały wszystkie obowiązki. Spełniała wtedy rolę matki i gospodyni domowej, słowem – wykonywała wszystkie czynności w gospodarstwie. Do dziś pozostały mi w pamięci szczęśliwe wieczory, kiedy zgromadzeni przy lampie naftowej słuchaliśmy jej czytania baśni i opowiadań. Między innymi Amicisa, “Od Apeninów do Andów”, “Serca” czy dostępnych książeczek z wierszami. Czasami graliśmy w warcaby, do których sami robiliśmy pionki z kółeczkami z guzików. 

Niekiedy bawiliśmy się w tak zwane śpiewanki. Mamunia podawała wówczas wyraz i należało zaśpiewać z nim przyśpiewkę. Kto z nas uczynił to najszybciej, ten wygrywał. Ile było przy tym emocji, śmiechu, a nawet żalu, że się nie zdążyło! 

Mamunia, choć była może prostą wiejską kobietą, w wolnych chwilach czytała książki wypożyczone przez nas ze szkolnej biblioteczki. Oprócz tego prenumerowała “Przyjaciółkę”, którą ja też później czytałam. Korzystała z zamieszczanych tam porad i przepisów kulinarnych i dzieliła się nimi z sąsiadkami. Według mnie była wspaniałą gospodynią domową. Co rok wypełniała naszą spiżarnię, zwaną kómorą, zapasami zimowymi. Stała w niej zawsze beczka z kiszoną kapustą, a w niej kiszone jabłka. Poza tym beczka ogórków i kamienne garnki – zastąpione później przez słoje – z powidłami śliwkowymi, marmoladą z jabłek i marynowaną dynią, nazywaną przez nas banią. Tatunio z kolei dbał o zapasy mąki, kaszy, fasoli, grochu z własnych upraw.

Nie brakowało też oleju tłoczonego z własnego rzepaku w olejarni w Potworowie. Mimo trudnych warunków życia i licznej rodziny nigdy nie byliśmy głodni. Nigdy nie zapomnę smaku wypiekanych prawie co tydzień w piecu bochenków chleba, ciasta drożdżowego z kruszonką czy pierogów z kapustą i grzybami.

Przygotowaniem tych smakołyków zajmowała się mamunia, a tatunio palił odpowiednim drewnem w piecu, czyścił go i przygotowywał do pieczenia. Po tej całej ceremonii mamunia wysyłała nas z poczęstunkiem do samotnych, biednych wdów, naszych sąsiadek. W naszych latach szkolnych działała także w komitecie rodzicielskim, organizując dochodowe zabawy taneczne, by w ten sposób wspomóc budżet szkoły. Najczęściej sprzedawała wtedy w bufecie przygotowane potrawy i napoje. Tatunio z kolei, razem ze stryjem Jankiem lub Walkiem, grał na nich do tańca.

Nie zapomnę też spotkań w naszej chałupie w ostatnim dniu karnawału, czyli w okresie tzw. ostatków. Zbierali się wówczas sąsiedzi bliżsi i dalsi, a mamunia smażyła na kiełbasie jajecznicę z wielu jaj przyniesionych przez gości. Zachwalali też wtedy kiszone ogórki, którymi ich częstowała. A śpiewom i tańcom przy grze skrzypcowej tatunia nie było końca. O północy jednak wszystko milkło, bo nastawał już Popielec. 

Mamunia była nie tylko doskonałą gospodynią, lubianą przez rodzinę i znajomych, ale także troskliwą opiekunką tatunia w trakcie jego choroby. Dzięki niej pokonał gruźlicę, która była w tamtym czasie powszechną przypadłością wśród muzykantów weselnych.

Odeszła nagle, w wieku 55 lat, w najmniej spodziewanym momencie. Niezmiernie trudno mi o tym mówić. Podczas pogrzebu rodzina i przyjaciele nie pozwolili, by trumna z jej ciałem pojechała na cmentarz furmanką; całą drogę z domu do kościoła, około 2,5 kilometra, nieśli ją na własnych barkach.

Po jej śmierci tatunio zaprzestał gry na skrzypcach. Nigdy też nie chciał opuścić swojego domu i nie zgadzał się na żadne w nim zmiany. Wszystko musiało wyglądać tak, jak za życia Stefci. 

Często podkreślał, że to dzięki dzieciom przetrwał ostatnie lata swojego życia. Najważniejszą rolę w tej opiece odegrała Jasia, która ze swoją rodziną często go odwiedzała i opiekowała się nim. Podobnie czyniła Kazia i brat z bratową. Nam z racji oddalenia – mieszkaliśmy w Szczecinie – pozostawały ferie i wakacje. Niekiedy udało nam się namówić tatunia na grę na skrzypcach przy ważniejszych spotkaniach rodzinnych, o czym świadczą nieliczne pamiątki zamieszczone na tej stronie. Jestem dozgonnie wdzięczna Państwu Bieńkowskim, że po wielu trudach udało im się nagrać jego muzykę. To dzięki ich nagraniom młodzi, kochani chłopcy grają teraz obery tatunia, tak, jak sam o nich mówił – do nieba. 

Przywołując te wspomnienia mogę wrócić do najpiękniejszych chwil mojego dzieciństwa i młodości. Zaufanie, miłość, poczucie bezpieczeństwa, jakimi obdarowali mnie moi kochani rodzice, ukształtowały mnie jako kobietę i jako człowieka. Każde z nich podarowało mi swe najlepsze cechy. Byli dla mnie najmądrzejszym i najbardziej wyrozumiałym rodzicami na świecie.

Chciałabym w tym miejscu bardzo serdecznie podziękować Antkowi, Witkowi i Marcie za to, że spełnili moje marzenia. Dzięki ich niestrudzonej pracy pamięć o muzyce naszego tatunia i jego przodkach nigdy nie zaginie. Grajcie i śpiewajcie – do nieba!